Uwaga! Post zawiera spoilery dotyczące książki. Jeśli chcesz przeczytać zwykłą recenzję, przejdź do Biblioteczki Dagmary!
"Dziewczyna, którą kochałeś" Jojo Moyes to książka, która jest kompletnie spoza mojego gustu jeśli chodzi o tematykę. Choć dotychczasowe książki autorki, które czytałam bardzo mi się podobały, ta nie wpisuje się w kręgi moich zainteresowań. Nie lubię Francji i powieści, które się w niej toczą, nie znoszę czytać o wojnie, a tu nie tylko jedna z głównych bohaterek mieszka we Francji, ale właśnie w czasie I wojny! Jak dla mnie to istna zgroza! Druga bohaterka książki, która choć żyje w czasach współczesnych, także była dla mnie lekką udręką, bo jej zachowanie było dla mnie, logicznego umysłu, totalnie irracjonalne. Kobieta wolała walczyć o obraz, który jej zmarły mąż kupił dla niej w prezencie, mimo, że od początku wiedziała, że przez to może stracić wszystko - dom, pieniądze, reputację, a i tak może ten obraz stracić.
Jednak to wszystko, cała ta sytuacja opisana w książce pozostawiła po sobie ciekawe pytanie. Ile ja byłabym w stanie poświęcić dla przedmiotu, który miałby dla mnie ogromną wartość sentymentalną? Na pewno dużo. Jednak czy tak dużo jak opisana w książce Liv? Na pewno nie. Tym bardziej, że Liv mieszkała w domu zaprojektowanym przez męża, w którym wszystko jej się z nim kojarzyło. Poza tym na pewno miała jakieś inne pamiątki po nim. Mając aż tyle, nie zdecydowałabym się na długą i kosztowną batalię sądową, bez jakiejkolwiek szansy, że ten obraz pozostanie w moich rękach. W dodatku jestem dość praktyczna z natury i zwyczajnie uważam, że lepiej mieć swój własny dach nad głową, niż jeden przedmiot, z którym człowiek tuła się po znajomych i wynajmowanych mieszkaniach. Zdecydowanie nie mogłam się w żaden sposób utożsamić z Liv, rozumieć jej postępowania.
A jak już mowa o obrazie, nie mogę nie wspomnieć o tym, jak niesprawiedliwe są przepisy dotyczące mienia zaginionego w czasie wojny. Z jednej strony rozumiem, że właściciele i spadkobiercy mają prawo do tego, by starać się odzyskać to, co zostało skradzione w czasie wojny. Jednak tak jak opisuje "Dziewczyna, którą kochałeś", nie wszystko stało się towarem kradzionym. Nawet pomijając sytuację tego konkretnego obrazu, było wiele różnych przedmiotów i kosztowności, które ludzie sami oddawali w czasie wojny, wymieniając je na jedzenie, kryjówkę, leki lub coś innego, co pozwoliłoby im w tym czasie przetrwać te ciężkie czasy. Więc jeśli w takiej sytuacji nie ma dowodów na to, że dana rzecz została skradziona, po tylu latach, które minęły od I i II wojny, w sytuacji, gdy większość osób, do których te rzeczy należały, już nie żyją, moim zdaniem takie roszczenia zwyczajnie nie powinny być brane pod uwagę. Tym bardziej, że obecnie większość z osób, które próbuje odzyskać "rodzinne" mienie zabrane w przeszłości, to zwykli oszuści, którzy robią na tym grubą kasę. W ten sposób wiele domów, bloków i kamienic na przestrzeni lat zmieniło właścicieli, którzy tak naprawdę nie mają nic wspólnego z ludźmi, do których pokrewieństwa się przyznali. Nie wierzycie? Najlepszy jest przykład z mojego miasta. Kamienica, która należała do Żydowskiej rodziny kilka lat temu zmieniła właściciela, bo znalazł się jakiś rzekomy krewny. Jednak ci, którzy w tej kamienicy mieszkali od lat, wiedzieli, że cała ta Żydowska rodzina, łącznie z dziećmi zginęła w Obozie. Nie zostali żadni krewni! Ktoś zwyczajnie dał w łapę komu trzeba i przejął wartą grube pieniądze kamienicę za grosze! Ludzie mieszkający tam ponad 50 lat znaleźli się na bruku bez powodu! Tak nie powinno być! Niestety takich przykładów jest dużo, dużo więcej...
A może tylko to mnie tak denerwuje? Co o tym wszystkim myślicie? Czy będąc na miejscu Liv walczylibyście o obraz? Co myślicie na temat odzyskiwania powojennego mienia w obecnych czasach? Piszcie śmiało, ciekawa jestem Waszych opinii :)
Pozdrawiam,
Dagmara
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz